Afrykańskie safari miłości

W trakcie organizowania przez Nowojorski Klub Podróżnika wyjazdu do Kenii i Tanzanii zgłosiła się Małgorzata Kaleta. Podczas rozmowy powiedziała mi, że wybiera się na tę wycieczkę z nadzieją, że spotka tam siostrę Rut Ciesielską, która od wielu lat pracuje na misjach w Tanzanii. Małgosia wspierała materialnie jej misję, ale po pewnym czasie kontakt się urwał. Postanowiliśmy zatem odszukać siostrę. Pytałem o nią w jej macierzystym zgromadzeniu, pisałem do Episkopatu Polski, ale nie otrzymałem konkretnej odpowiedzi, gdzie aktualnie ona przebywa. Równolegle próbowaliśmy odnaleźć ją przez Internet. Aż pewnego dnia ku swemu zaskoczeniu zobaczyłem na moim profilu Facebooka zaproszenie siostry Rut. Wedy okazało się jaki był powód trudności w nawiązaniu kontaktu z siostrą. Otóż siostra, aby jeszcze lepiej służyć głodującym dzieciom w Afryce założyła w diecezji Musoma, Tanzania Zgromadzenie Dobrych Samarytanek. Siostry tego Zgromadzenia odnajdują i przygarniają porzucone, osierocone dzieci, którym bardzo często grozi śmierć głodowa. Siostra postanowiła zbudować dla nich sierociniec. Stanęła wobec ogromnego wezwania. Skąd wziąć pieniądze na budowę. Próbowała je zdobyć na różne sposoby, ale skutek był marny. Jak sama później wyznała, po nieprzespanej nocy wypełnionej modlitwą kliknęła rano na przypadkowy adres na Facebooku. Był to mój adres. I tak nawiązaliśmy kontakt. Małgosia całym sercem zaangażowała się w pomoc misji i stała się głównym motorem tej szlachetnej akcji. Aby skuteczniej działać założyliśmy w Nowym Jorku Wspólnotę Dobrego Samarytanina. Z nominacji biskupa Musomy i siostry Rut Małgosia została koordynatorką tej Wspólnoty a ja kapelanem. W przyszłości Wspólnota przybierze formę Trzeciego Zakonu. Zbiórkę pieniędzy na sierociniec zaczęliśmy od Amerykańskiej Częstochowy w Doylestown. Później wiele osób i organizacji włączyło się w realizację tego szlachetnego celu. Radowało się nasze serce, gdy wydzielimy, jak rosną mury sierocińca za pieniądze przez nas zebrane i ofiarowane.

Wspólnota Dobrego Samarytanina prowadzi także dzieło adopcji osieroconych dzieci. Jak bardzo ważne jest to dla dziecka pokazała pierwsza rozmowa Małgosi z adoptowaną córeczką Julianną i późniejsze spotkanie z nią. Rozmowa na Skype była niesamowitym przeżyciem dla Julianny i Małgosi. Małą dziewczynką rozsadzała radość, chociaż wstydliwie zasłaniała twarz. W pewnym momencie Małgosia zadała pytanie, jak jej się podoba nowa mama. Zawstydzona dziewczynka powiedziała do siostry Rut „Kocham ją”. Małgosia zapytała jaki prezent chce otrzymać, gdy się spotkają w Afryce. Julianna odpowiedział: „Twoją fotografię”. „Dobrze, ale co jeszcze” – dopytywała Małgosia. „Ciastko” – odpowiedziała szczęśliwa i trochę zawstydzona dziewczynka. Siostra później wyjaśniła, że te dzieci nie otrzymują tu jakiś prezentów, cukierek, ciastko to wielki prezent. Dla Julianny było najważniejsze, że jest dla kogoś ważna, może mówić mamo, że ktoś ją pokochał i troszczy się o nią. Małgosia dla wszystkich dzieci z sierocińca od tej pory nie już Małgosią, tylko mamą Julianny. Dziewczynka po tej rozmowie cały dzień była niezwykle radosna, a gdy rano się obudziła podekscytowana powiedziała: „Śniło mi się, że moja mamusia dzisiaj mnie odwiedziła”. Dla tej osieroconej dziewczynki rozpoczął nowy, cudowny etap w życiu. W tym wszystkim nie było najważniejsze materialne wsparcie, ale to, że może mówić do kogoś mamo. Dla Małgosi wyjazd to Tanzanii był niezwykle ekscytujący, bo po raz pierwszy będzie mogła przytulić swoją adoptowana córeczkę. Ale o tym niech opowie ona sama.

Ks. Ryszard Koper

Wyprawa do Kenii i Tanzanii była dla nas niesamowitym przeżyciem. Urzekająca fauna i flora, niezwykła atmosfera tej niepowtarzalnej ziemi wpisywały się w naszą pamięć jako najpiękniejsza podróż życia. Każdego dnia, kamienistymi i wyboistymi drogami przemierzaliśmy jeepami dziesiątki kilometrów kenijskich i tanzańskich bezdroży. Pośród tego egzotycznego piękna natury, ludowego folkloru dostrzegaliśmy niesamowitą biedę mieszkańców tej ziemi. Nasze serca pękały z bólu, gdy widzieliśmy brudne, wychudzone, bose dzieci w podartych ubraniach, które biegły za naszymi jeepami w nadziei, że dostaną coś do jedzenia. Prawie wszyscy podróżnicy z naszej grupy poruszeni tą nędzą dzieli się wszystkim czym mogli; oddawali posiłki przygotowane na drogę przez hotel, rozdawali słodycze i inne rzeczy, które zabrali ze sobą. Wielu z nas zabrało dla siebie tylko kilka rzeczy do przebrania, a walizki wypełnili cukierkami i innymi rzeczami, które rozdawali po drodze. Dla tych dzieci nawet nadgryziona kanapka była ogromnym darem, który pozwolił zaspokoić głód. Ta podróż odmieniła spojrzenie na życie nie jednego z nas. Mieszkając w USA czy Polsce nie doceniamy dóbr jakimi Bóg obdarowuje nas każdego dnia. Wydaje nam się, że czysta pitna woda czy chleb to coś, co porostu zawsze jest. W Afryce chleb jest rzadkim przysmakiem, a po pitną wodę trzeba iść kilometrami z wiaderkiem na głowie.

Kiedy przemierzaliśmy wyboiste drogi Kenii i Tanzanii, z kilometra na kilometr w naszych sercach potęgowało się uczucie współczucia dla tych biednych, niewinnych dzieci które żyją w tak nieludzkich warunkach. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy także dnia, kiedy dotrzemy do Tanzanii, do Siostry Rut, która przy wsparciu Wspólnoty Dobrego Samarytanina z Nowego Jorku buduje sierociniec dla porzuconych afrykańskich sierot, ratując je od głodowej śmierci. Dla mnie to oczekiwanie miało wyjątkowy charakter. Otóż po raz pierwszy miałam spotkać dziewięcioletnią Juliannę, moją adoptowaną córeczkę, która kiedyś była jedną z takich błąkających się głodnych dzieci, a teraz ma co jeść, gdzie mieszkać i dzięki mojemu wsparciu finansowemu będzie miała szansę na edukację i lepszą przyszłość. Wiem, że nie zmienię całego świata, nie nakarmię wszystkich głodnych, ale świadomość tego, że mogę odmienić życie chociaż jednej żyjącej tam dziewczynki Julianny nadaje sens temu co robię, w myśl powiedzenia: „Pomoc jednej osobie nie zmieni całego świata, ale może zmienić świat dla jednej osoby”.

Do Musomy dotarliśmy trochę spóźnieni, bo nawet wytrawni afrykańscy kierowcy pobłądzili na tanzańskich bezdrożach, a ponadto jeden z naszych jeepów stracił tylne koło wraz z osią. Ale po dotarciu do celu czekała nas miła niespodzianka. Otóż sam Biskup Musomy Michael Misonganzila przyjechał na nasze powitanie. Jest on niesamowicie serdecznym i wrażliwym człowiekiem. To on ofiarował Siostrze Rut, która jest założycielką i przełożoną Zgromadzenia Dobrych Samarytanek działkę nad jeziorem Victoria, aby zbudowała tu dom dla bezdomnych i głodnych sierot. Po serdecznym powitaniu przez ks. Biskupa, ks. Edwarda i Siostrę Rut oraz wręczeniu nam wszystkich koniecznych dokumentów, aby Wspólnota Dobrego Samarytanina w Nowym Jorku mogła jeszcze skuteczniej działać i wspierać budowę sierocińca, jak również listów z podziękowaniem dla naszych ofiarodawców mogłam wreszcie zobaczyć moją adoptowaną córeczkę Juliannę.

Julianna od pierwszej rozmowy na Skype nazywała mnie swoją mamą. Przy spotkaniu była ogromnie uradowana i szczęśliwa, że ktoś ją zaakcentował i obdarzył miłością.  Gdy my załatwialiśmy formalności z Biskupem Julianna siedziała w ogrodzie, czekając z niecierpliwością na spotkanie. Kiedy wyszłam na zewnątrz i zawołałam „Julianna”, dziewczynka podbiegła do mnie i rzuciła mi się na szyję. To było niesamowite przeżycie –  jej małe serduszko biło przy moim. Nasze serca biły w rytmie ogromnej radości. Uniosłam moją małą córeczkę na rękach, a ona wtuliła się we mnie, patrząc na mnie tryskającymi radością swoimi ślicznym oczyma. Kiedy usiłowałam postawić ją na ziemi, podkurczała nóżki dając mi znak, że nie chce opuścić moich ramion. Siostra Rut, widząc to podeszła do mnie i powiedziała: „Małgosiu właśnie teraz spełnia się jej sen- marzenie z ostatniej nocy. Dzisiaj rano twoja córeczka po przebudzeniu przybiegła do mnie i z ogromną radością powiedziała: „Siostro, Siostro… śniło mi się, że dzisiaj przyjechała moja mama i cały dzień nosiła mnie na rękach”. Zrozumiałam wtedy jak ogromne znaczenie dla tych porzuconych dzieci ma bliskość drugiego człowieka, kogoś kto je pokocha, do kogo mogą powiedzieć: mamo, tato.

Przez cały pobyt nosiłam ją na rękach tuląc do siebie, aby choć przez chwilę mogła poczuć, że gdzieś daleko jest ktoś, kto bardzo ją kocha. Dzieci nie opuszczały nas ani na chwilę, a 9 letni Fryderyk ciągle szukał w grupie pielgrzymów swojego taty Jacka, który stał się dla niego upragnionym ojcem. Mały chłopczyk jak obłąkany chodził pomiędzy ludźmi przyglądając się każdemu mężczyźnie, niestety jego tato nie mógł tym razem z nami go odwiedzić. Zrozpaczony mały Fryderyk również, jak Juliana pragnął bliskości swojego adoptowanego rodzica. Siostra Rut widząc jego rozdarte serce przytuliła go mocno, aby chociaż trochę złagodzić jego tęsknotę za ojcowską miłością. Zaś ja starałam się wytłumaczyć dziecku, że jego tato bardzo go kocha, ale musiał zostać w Nowym Jorku, aby zarobić pieniądze na wybudowanie domku dla niego i reszty dzieci.

Wszyscy uczestnicy Nowojorskiego Klubu Podróżnika, którzy brali udział w tej wyprawie zostali zaproszeni na plac budowy sierocińca. Po dotarciu na miejsce siostra Rut wraz z księdzem Edwardem oprowadzali naszą grupę pielgrzymów po pierwszym skrzydle sierocińca, w którym trwają prace wykończeniowe oraz drugim, które jest w budowie. Pokazali także miejsce, gdzie zostaną wybudowane dwa kolejne skrzydła, gdy tylko znajdą się na to fundusze. W tym czasie podszedł do mnie biskup, chwycił mnie za rękę i powiedział: „Dziękuje ci i ks. Ryszardowi, że zorganizowaliście pomoc na budowę naszego sierocińca. Wiem, że kosztowało was to wiele pracy, stresu i nieprzespanych nocy, ale zobacz to dzięki temu powstaje wspaniale dzieło. To jest wspaniały pomnik szlachetnych serc naszych darczyńców” Po czym, wskazując na sierociniec, dodał: „Dzięki waszej pracy, ofiarności wielu ludzi tam w Ameryce, nasze błąkające się głodne dzieci ulicy będą miały swój wymarzony dom”. Te słowa całkowicie rozwiały moje wątpliwości, zrozumiałam, że oni bez naszej pomocy nie są w stanie tej budowy ukończyć, że nie możemy się poddać, musimy ich wspierać. Tu dodam, że w przeciągu trzech miesięcy działalności Wspólnoty Dobrego Samarytanina na budowę sierocińca wpłynęło prawie pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

W czasie wizyty na budowie siostra pokazała nam krowy, które wcześniej zakupiliśmy dla sierocińca. A gdy przekazywaliśmy pieniędzy Siostrze Rut, które zebraliśmy podczas różnego rodzaju akcji charytatywnych, jak również ofiar przekazanych nam na ten cel zauważyliśmy, że za nami ustawiła się kolejka. Część naszych pielgrzymów widząc dzieło Siostry Rut postanowiło wesprzeć jej budowę. Byli też tacy, którzy słysząc o Wspólnocie Dobrego Samarytanina w NY i akcjach przez nią prowadzonych sami organizowali zbiórkę pieniędzy i ubrań wśród swoich znajomych, aby dołożyć cegiełkę do szlachetnego dzieła. W czasie spotkania przekazaliśmy walizki z plecakami i przyborami szkolnymi, ubraniami i butami.  Radość dzieciaków na widok walizek pełnych ubrań, zabawek, zeszytów, słodyczy była przeogromna. Zapewne sam Bóg w niebie radował się widząc naszą solidarność z najuboższymi dziećmi cierpiącymi nie z swojej winy.

Małgorzata Kaleta

Artykuł opublikowany w Tygodniku Niedziela