Maroko

Wczesnym rankiem, gdy jeszcze mgły zalegały w dolinach i spowijały kaplicę objawień, opuszczaliśmy Sanktuarium Maryjne w Fatimie. W autokarze nabożna cisza. Każdy wypełniony był nadprzyrodzoną jasnością i mocą, która ciągle emanuje z tego świętego miejsca. A ja do dziś nie mogę zdobyć się na odwagę zmierzenia się z tym tematem. Wszystko, co chciałbym napisać o naszym pobycie w tym Sanktuarium wydaje mi się zbyt małe wobec ogromu przeżyć, jakie zabraliśmy ze sobą w ten październikowy poranek. Zapewne potrzebny będzie czas, aby dojrzały słowa i myśli, które choć w części dotkną cudu wirującego słońca nad doliną Cova da Iria i tajemnicy naszych łez, które spadły u stóp Fatimskiej Pani.
Przed nami daleka droga. Wracając modlitwą i wspomnieniami do Fatimy zdążamy przez Portugalię i Hiszpanię do Maroka. Spotkamy tam wyznawców islamu, dla których miejscowość Fatima kojarzy się z imieniem córki Mahometa Fatimy jak i też czasami świetności islamu, który w ósmym wieku zawojował cały półwysep Iberyjski. Maroko jest odbierane przez wielu pielgrzymów jako najtrudniejszy etap naszego pielgrzymowania. W Stanach Zjednoczonych ostrzegano nas przed niebezpieczeństwami, jakie nam grożą w tym muzułmańskim kraju. Niektórzy jeszcze w czasie drogi zadawali pytanie: „Czy nie lepiej zostać w Europie, po co jechać do Maroka?” Nie było już jednak odwrotu. A ponad to nasza przewodniczka Krystyna z biura pielgrzymkowego „Apostolos” uspokaja nas, że nie ma się, czego obawiać.

Wieczorem następnego dnia przeprawiamy się wodolotem do Tangeru, pierwszego miasta odwiedzanego przez nas w Maroku. Przed wejściem na pokład poznajemy dwóch naszych przewodników po ziemi marokańskiej. Są bardzo uprzejmi i mili. Na pokładzie wodolotu marokański urzędnik podbijając nam paszporty ciągle pyta, gdzie jest nasza przewodniczka. Od Krystyny dowiedzieliśmy się, dlaczego celnik tak się nią interesował. Otóż przewodnik zazwyczaj zbiera wszystkie paszporty i idzie z nimi do celnika, ten je podbija i otrzymuje od przewodnika napiwek. Po niecałej godzinie docieramy do Tangeru i zatłoczonymi uliczkami dojeżdżamy do hotelu, który wygląda jak pałac. Nadzwyczaj życzliwi i gościnni pracownicy hotelu pomagają nam się rozlokować. I wtedy pojawiają się pierwsze problemy. Kilka osób skarży się, że przydzielone im pokoje są zajęte przez karaluchy. Ja takich problemów nie miałem, a gdybym miał, to bym sobie z nimi poradził, bo ma pewne doświadczenie w łapaniu karaluchów nowojorskich. Pracownicy hotelu natychmiast reagują na nasze zastrzeżenia. Robią wszystko, abyśmy wygodnie zamieszkać. Jedna z pracownic zmienia pościel, która nie była zbyt czysta, po skończonej pracy Krystyna dała jej kilka dolarów. Kobieta ta zaczęła jej dziękować, ściskać i całować.

Schodzimy na kolację. Obficie zastawiony stół. Patrzę na przepyszne sałatki i odczuwam ból żołądka, a to tylko, dlatego, ze nasza przewodniczka przestrzegała nas przed spożywaniem sałatek, piciem wody. Ryzykując skosztowałem prawie wszystkich sałatek.